wakacje spadły na mnie jak grom z jasnego nieba
wczoraj był dziwny dzień. przez pół nocy i cały poniedziałkowy ranek kończyłam pisać mój esej do szkoły (na temat polityki jednej z tutejszych tanich sieci odzieżowych), a oddanie go zakończyło 8 tygodni, w ciągu których nie miałam czasu dosłownie na nic. pełna motywacji do zwiększenia mojej częstotliwości pojawiania się w pracy (i co istotne, zarobienia jakiejś sensowniejszej niż dotychczas kasy) zadzwoniłam do mojej szefowej-krawcowej. okazało sie, że właśnie wypróbowuje dodatkową osobę do szycia i mam przyjść za dwa dni. co za ironia losu, w momencie kiedy ja mam wreszcie możliwość przejść na trzy miesiące na cały etat pojawia sie ktoś równie na to chętny. z lekka niepokój mnie złapał, bo znając życie, będzie to znaczyło mniej dni pracy dla mnie. mądra dziewczyno, powiedziałam uspokajająco sama do siebie, jak to dobrze, że jednak nie zrezygnowałaś z pracy na camden w soboty. w dwie godziny później zadzwonił do mnie mój camdenowski szef i powiedział, że likwidują sklep, w którym pracowałam i mnie już nie potrzebują.
kopara mi opadła i nie może się podnieść, że taki zbieg okoliczności i to właśnie w nieoficjalny pierwszy dzień wakacji. zastanawiam się nawet, czy to aby nie była tylko halucynacja słuchowa, spowodowana niedoborem snu i nadmiarem lektury o niecnych korporacyjnych praktykach, i że jednak będę miała z czego żyć.
co robi człowiek, który bez żadnego przygotowania staje oko w oko z wolnym czasem? spontanicznie wybiera sie na koncert zespołu archive w klubie dingwalls na camden. znam ten zespół głównie z melancholijnych piosenek z końca lat 90-tych, ale to co zobaczyłam na początku koncertu nie było wcale melancholijne. zblazowany młodzian z tępym wyrazem twarzy fałszował do mikrofonu, do żwawych dźwięków muzyki. nie mogłam skumać, dlaczego archive ma takiego drewnianego wokalistę, i w dodatku ubiera go w tak kiepsko skrojoną marynarę (czarne garnitury stanowiły imidż całego zespołu). po dwóch piosenkach okazało się, że nie był to tak naprawdę wokalista, tylko gitarzysta, a gitarzysta wcale nie był gitarzystą, tylko wokalistą. ten właściwy wokalista umiał porządnie śpiewać, i spełniał inne warunki leadera brytyjskiego zespołu rockowego: był przystojny, niedożywiony, poruszał się jakby miał konwulsje i paraliż na raz, wpatrywał się w dal obłąkanymi oczyma spod grzywy niezbyt czystych włosów, a spiewał tak rozdzierająco jakby własnie opuściła go największa i jedyna miłość jego życia i on nie mógł teraz znieść tęsknoty, a jednocześnie tak naprawdę to chciał być zupełnie sam. to był piękny koncert, i piszę to bez ironii. a na koniec dosłownie wpadł mi w ręce ręcznik rzucony ze sceny przez jednego z muzyków (to właśnie on widnieje na zdjęciu zdobiącym ten wpis). i teraz mam prawdziwy dylemat - wyprać i używać, czy wstawić do gablotki?...
0 Comments:
Post a Comment
<< Home